INTERIA.PL: Masz już w dorobku dwa medale olimpijskie. Który z nich ma dla Ciebie większą wartość? Katarzyna Woźniak (srebrna medalistka w biegu drużynowym): - Medal z Vancouver przyniósł ogromną radość, ale też szok i chaos, bo nagle stałam się medalistą igrzysk olimpijskich. Teraz jest już trochę spokojniej, ale oba są dla mnie bezcenne. Po to tyle czasu trenowałam, aby móc je powiesić na szyi. Okoliczności były jednak inne. W Vancouver byłaś podstawową zawodniczką, a teraz półfinał z Rosjankami oglądałaś jako rezerwowa. - Przeżyłam ogromny stres. Latałam od jednej prostej do drugiej, cały czas krzycząc dziewczynom, jaką mają przewagę nad Rosjankami. Ten bieg był wspaniały. Pobiegły idealnie, chyba najlepiej w życiu. Cieszę się, że mogłam pracować z tak wspaniałymi zawodniczkami. W Soczi przeżyłyśmy piękne chwile. W finale zmieniłaś Natalię Czerwonkę. Kto podjął taką decyzję? - Cała grupa zdecydowała. W Vancouver Natalia nie otrzymała medalu, bo była rezerwową i nie stanęła na starcie. Teraz sytuacja była inna. W finale zmierzyłyśmy się z Holenderkami, z którymi tak naprawdę nie miałyśmy żadnych szans. Wszystkie razem zdecydowałyśmy, że przez cztery lata pracowałyśmy na ten medal, więc powinnam też dostać szansę, żeby nie przeżywać tego, co Natalia przed czterema laty. Po prostu prawdziwa drużyna. - Lepiej bym tego nie ujęła! Udowodniłyśmy, że jesteśmy naprawdę zgraną paczką. Jak tobie podobało się w Soczi? - Na bogato. Rosjanie zrobili imprezę z wielkim rozmachem. Wszystko było wypasione, zaczynając od gastronomii, poprzez wioskę olimpijską czy areny, gdzie rozgrywano zawody. Dla nas sportowców duże znaczenie miał fakt, że wszystkie obiekty lodowe zlokalizowano w jednym miejscu. Tego już na żadnych igrzyskach nie będzie. Na wioskę olimpijską sporo osób jednak narzekało. - Na szczęście u nas nie było takich problemów. Mieliśmy wszystkie ściany i drzwi w komplecie (śmiech). Na czystość też nie można narzekać, bo żadna z nas niczego nie złapała. Nasi panczeniści nie mieli tyle szczęścia. - Wiadomo, że jak trzech dorosłych facetów wpuści się do pokoju 30m2 to nic dobrego z tego nie wyniknie. Mieli do dyspozycji tylko jedną łazienkę i dwie szafy, więc na pewno nie było łatwo. Ale spisali się na medal, bo myślałam, że dorośli mężczyźni w takich warunkach skoczą sobie do gardeł (śmiech). Kobietom byłoby chyba jeszcze trudniej. - U nas nie było takiego problemu. Każda miała swój kąt. Mieszkałyśmy po dwie w pokoju. Wróciliście do Polski, a tutaj trochę jak w "Misiu". Przemówienia, odznaczenia, dyplomy, wiersze, mówiąc krótko prawdziwe szaleństwo. Myślisz, że zostanie z tego coś na dłużej? - Jeżeli nasze medale nie zmienią sytuacji panczenów w tym kraju, to już nic tego nie poprawi. Pomimo tych wszystkich przeszkód i barier osiągnęliśmy naprawdę coś dużego. Pokonaliśmy nie tylko rywali, ale też nasze słabości, bo przecież wszyscy jesteśmy zmęczeni ciągłymi wyjazdami na treningi za granicę. Nawet bez krytej hali we własnym kraju osiągnęliśmy życiową formę. Ona musi powstać. Bez dwóch zdań. Inaczej łyżwiarstwo szybkie umrze śmiercią naturalną. Cztery lata temu była ta sama gadka. - Wtedy byłyśmy młode, pełne ambicji i zaangażowania. Wiedziałyśmy, że będziemy trenować za wszelką cenę, nawet jak takiego obiektu u nas nie będzie. Zresztą przez te zaniechania i tak już bardzo dużo straciliśmy, bo potężna grupa młodych zawodników po prostu zrezygnowała z uprawiania panczenów. Jeśli hala nie powstanie, to nie wiem, co będzie za cztery lata. Ta grupa, która zdobyła medale w Soczi, może pociągnie jeszcze do następnych igrzysk, ale później będzie już wielka czarna dziura. Teraz głównie mówi się o złotym medalu na 1500 m Zbigniewa Bródki. Pamiętasz z wcześniejszych startów, aby ktoś wygrał w takich okolicznościach? - Takie coś tylko na igrzyskach i bardzo rzadko coś takiego ma miejsce na zawodach. Zbyszek naprawdę na to zasłużył. To nagroda za jego pracę, wytrwałość, determinację i miłość do łyżew. Cieszę się, że go ma. Wysłał też jasny przekaz, że jeśli czegoś się bardzo chce, to można to osiągnąć. Skradł wam jednak show! - To nieważne (śmiech). Jest numerem jeden na świecie. Jesteśmy jedną łyżwiarską rodziną. Zjednoczył nas nie tylko sukces, ale też warunki, w których przyszło nam na niego pracować. Rozmawiał: Krzysztof Oliwa